Hajda na Pacyfik
Taravao, Tahiti Iti, lipiec 2007.
Ia orana - tahitańskie dzień dobry.
Na lotnisku w Papeete o godzinie czwartej rano przywitała nas miejscowa kapela ludowa. Trzej ciemnoskórzy tane (tak jest po polinezyjsku mężczyzna) ubrani w krótkie spodenki i pstrokato-niebieskie koszule monotonnie śpiewali, przygrywając sobie na gitarze, mandolinie i 4-strunnym ukulele. No cóż, o takiej godzinie nawet Polinezyjczycy wolą spać niż śpiewać.
Pracowicie wyłowiliśmy z taśmociągu naszych dziewięć waliz i plecaków, dołożyliśmy pięć sztuk bagażu, który przez 27 godzin lotu z Warszawy mieliśmy ze sobą w kabinach, załadowaliśmy te 270 kg na trzy wózki i przetoczyliśmy je do w holu przylotów. Pierwsze wrażenie: Niemal wszyscy przybysze z samolotu byli ubrani w długie spodnie i buty okrywające stopy. Wszyscy witający mieli na nogach japonki lub klapki, a mężczyźni byli odziani w krótkie spodenki. Wymiana pieniędzy w banku na lotnisku otwieranym na przyloty kolejnych samolotów odbyła się bezproblemowo.
W niedzielę nie chodziły ponoć żadne autobusy do odległego o 60 km Taravao, a taksówkarka zażyczyła sobie za kurs 10.000 franków polinezyjskich, więc zdecydowaliśmy za te same pieniądze wynająć autko.
Najtańsze w cenniku było Renault Twingo, ale wzięliśmy większego Peugeota 206 ze stu powodów: po pierwsze wszystkie tańsze były już wypożyczone... I bardzo dobrze, bo wypełniliśmy go do ostatniego litra, siedzenia przednie przesuneliśmy maksymalnie do przodu, dziewczyny siadły obie z przodu obok kierowcy i ruszyliśmy pustymi jeszcze o szóstej rano ulicami Papeete. Okrążaliśmy wyspę od północy. Wschód słońca zastał nas tuż za miastem.
Zaskoczeniem było mnóstwo bujnej zieleni, wiele nieznanych w Europie roślin, nieznane gatunki ptaków, wiele bajecznie kolorowych kwiatów w ogródkach i na drzewach. Intensywnie zielone zbocza górskie o urozmaiconych kształtach, dużo palm kokosowych rosnących często bezpośrednio nad oceanem.
Okalający wyspę pas rafy koralowej powoduje, że fala przy brzegu jest zawsze niewielka, czego dowodem są stojące często 1 m nad wodą domy. Przy pięknym wysokim na kilkadziesiąt metrów wodospadzie Vaimahuta trafiliśmy na świeżo spadłe z drzewa żółte owoce karamboli. W przekroju miały kształt sześcioramiennej gwiazdy i smakowały trochę kwaskowo. Mijaliśmy po drodze pełne kościółki (niedziela). Dotarliśmy do Tahiti Nautic Center w Taravao i katamarana Flash, który przez najbliższy rok ma być naszym domem. Dom stał na brzegu na skraju lasku z palm kokosowych.
Żeby na niego wejść trzeba było znaleźć trzymetrową drabinę. Wnieśliśmy bagaże, krótko obejrzeliśmy jacht i pojechaliśmy na dalszy objazd okolic. Droga wiodła przez Tahiti Iti - mniejszą wschodnią odnogę wyspy. Dojechaliśmy do małej miejscowości Tautira, i zanurzyliśmy nogi w ciepłym morzu.
Potem jeszcze pierwszy kokos, pierwszy owoc drzewa chlebowego i trzeba było wracać na jacht. Już wieczorem zaczęliśmy rozpakowywanie i systematyczne poznawanie Flasha. Stał tu sam pół roku, i wymaga wiele pracy, ale damy radę :) Dziewczyny zaczęły sprzątanie i malowanie salonu, ja zrobiłem długą listę rzeczy do przejrzenia. I tak już szósty dzień pracujemy, robiąc przerwy na wieczorne granie i kąpiel w morzu. Kupiliśmy rower, którym jeździmy do odległego o 2 km centrum Taravao (ok. 3500 mieszkańców) po świeże bagietki. Jutro chcemy pomalować dno antyfoulingiem, więc za 3-4 dni planujemy wodowanie. Są duże szanse, że za 4-5 tygodni zaczniemy żeglować :)) Tahitańskie owoce są zupełnie inne niż europejskie.
Lokalne banany rio mają czerwonawą skórkę, wściekle żółty miąższ, a skórka po naciśnięciu puszcza czerwony sok. Smakują znacznie bardziej mącznie niż banany dostępne w Polsce. Małe zielone bananki rosnące na okolicznych krzewach choć wyglądają jak zdziczałe, błyskawicznie żółkną na słonku, są słodziutkie i pyszne. Zielonożółte papaje mają czerwonawy słodkawo-mączny miąższ i w środku dużo nasionek otoczonych galaretką. Pomelo podobne do grapefruita ma oprócz smacznego miąższu grubą białą gąbczastą wyściółkę pod skórką. Ponoć obfituje ona w witaminy. Od pracownika mariny dostaliśmy nieznane nam zielone owoce podobne do mango, z dużą pestką w środku. Słodka żółta karambola wymaga zjedzenia zaraz po zerwaniu, bo wydziela dużo soku, który natychmiast przyciąga roje małych muszek. Zofka spróbowała dziś czerwone owocki wyjęte z nieznanego nam zielono-różowego pnącza i ... przeżyła. Sąsiad z zaprzyjaźnionego katamaranu Catana 42 - emerytowany Włoch z Południowego Tyrolu - Claudio zademonstrował nam technikę skalpowania kokosów siekierką. Wczoraj zawinął do mariny Phaeton mały stary jacht, na którym z San Francisco przyżeglowały dwie dziewczyny i mały czarny piesek.
Codziennie odwiedza nas lokalna psia rodzinka: suczka z gromadką szczeniąt. Dziesięć metrów od miejsca postoju katamaranu Flash zaczyna się tropikalna nadbrzeżna dżungla z krabami uciekającymi bokiem spod naszych nóg do swoich ziemnych norek i... stadkiem miejscowych kogutów, piejących, gdy tylko Wojtek zaczyna grać na gitarze. Dno jachtu mamy już pokryte nowym żelkotem i farbą przeciwporostową, oczyściliśmy burty i dno miedzy pływakami, zaszpuntowaliśmy niepotrzebne otwory, Zofka dwa razy pomalowała kokpit, a Iwona - dach salonu - z którego planujemy łapać słodką wodę podczas tropikalnych deszczów. Uszczelniliśmy wszystkie luki.
Zeszlifowaliśmy i pomalowaliśmy piękne podłogi z drewna tekowego i mahoniowego inkrustowanego jasnymi paskami lipy. Uruchomiliśmy ponton z elektrycznym silniczkiem. Cztery skrzynki na kwiatki napełniliśmy rudą gliniastą ziemią, Zofka wykopała w dżungli roślinki i mamy w salonie rabatki. Wczoraj, we czwartek rano wreszcie zwodowaliśmy jacht przy pomocy wielokołowej hydraulicznej przyczepy, wyciągarki i miejscowego traktorka. Takimi prostymi metodami slipują tu jachty do 60 ton. Pracownicy mariny dzień wcześniej przygotowali jacht do wodowania, ustawiając go na przyczepie tak, ze mogliśmy pomalować antyfoulingiem nie pomalowane przedtem miejsca, w których jacht był podparty. W ostatniej chwili pomalowałem również powtórnie żelkotem niektóre fragmenty dna pod kabiną salonu. Cała operacja wodowania trwała pół godziny.
Teraz stoimy już w basenie mariny przy barze i toaletach. Korzystając z ostatnich chwil nieograniczonej słodkiej wody myjemy wszystko i wszędzie. Dziewczyny napełniły ponad 120 plastykowych butelek i mamy na pokładzie około 300 litrów wody zdatnej do picia po przegotowaniu, Jutro uzupełnimy zapas o wodę źródlaną w butelkach ze sklepu i ruszamy na kotwicowisko.
Ia orana - tahitańskie dzień dobry.
Na lotnisku w Papeete o godzinie czwartej rano przywitała nas miejscowa kapela ludowa. Trzej ciemnoskórzy tane (tak jest po polinezyjsku mężczyzna) ubrani w krótkie spodenki i pstrokato-niebieskie koszule monotonnie śpiewali, przygrywając sobie na gitarze, mandolinie i 4-strunnym ukulele. No cóż, o takiej godzinie nawet Polinezyjczycy wolą spać niż śpiewać.
Pracowicie wyłowiliśmy z taśmociągu naszych dziewięć waliz i plecaków, dołożyliśmy pięć sztuk bagażu, który przez 27 godzin lotu z Warszawy mieliśmy ze sobą w kabinach, załadowaliśmy te 270 kg na trzy wózki i przetoczyliśmy je do w holu przylotów. Pierwsze wrażenie: Niemal wszyscy przybysze z samolotu byli ubrani w długie spodnie i buty okrywające stopy. Wszyscy witający mieli na nogach japonki lub klapki, a mężczyźni byli odziani w krótkie spodenki. Wymiana pieniędzy w banku na lotnisku otwieranym na przyloty kolejnych samolotów odbyła się bezproblemowo.
W niedzielę nie chodziły ponoć żadne autobusy do odległego o 60 km Taravao, a taksówkarka zażyczyła sobie za kurs 10.000 franków polinezyjskich, więc zdecydowaliśmy za te same pieniądze wynająć autko.
Najtańsze w cenniku było Renault Twingo, ale wzięliśmy większego Peugeota 206 ze stu powodów: po pierwsze wszystkie tańsze były już wypożyczone... I bardzo dobrze, bo wypełniliśmy go do ostatniego litra, siedzenia przednie przesuneliśmy maksymalnie do przodu, dziewczyny siadły obie z przodu obok kierowcy i ruszyliśmy pustymi jeszcze o szóstej rano ulicami Papeete. Okrążaliśmy wyspę od północy. Wschód słońca zastał nas tuż za miastem.
Zaskoczeniem było mnóstwo bujnej zieleni, wiele nieznanych w Europie roślin, nieznane gatunki ptaków, wiele bajecznie kolorowych kwiatów w ogródkach i na drzewach. Intensywnie zielone zbocza górskie o urozmaiconych kształtach, dużo palm kokosowych rosnących często bezpośrednio nad oceanem.
Okalający wyspę pas rafy koralowej powoduje, że fala przy brzegu jest zawsze niewielka, czego dowodem są stojące często 1 m nad wodą domy. Przy pięknym wysokim na kilkadziesiąt metrów wodospadzie Vaimahuta trafiliśmy na świeżo spadłe z drzewa żółte owoce karamboli. W przekroju miały kształt sześcioramiennej gwiazdy i smakowały trochę kwaskowo. Mijaliśmy po drodze pełne kościółki (niedziela). Dotarliśmy do Tahiti Nautic Center w Taravao i katamarana Flash, który przez najbliższy rok ma być naszym domem. Dom stał na brzegu na skraju lasku z palm kokosowych.
Żeby na niego wejść trzeba było znaleźć trzymetrową drabinę. Wnieśliśmy bagaże, krótko obejrzeliśmy jacht i pojechaliśmy na dalszy objazd okolic. Droga wiodła przez Tahiti Iti - mniejszą wschodnią odnogę wyspy. Dojechaliśmy do małej miejscowości Tautira, i zanurzyliśmy nogi w ciepłym morzu.
Potem jeszcze pierwszy kokos, pierwszy owoc drzewa chlebowego i trzeba było wracać na jacht. Już wieczorem zaczęliśmy rozpakowywanie i systematyczne poznawanie Flasha. Stał tu sam pół roku, i wymaga wiele pracy, ale damy radę :) Dziewczyny zaczęły sprzątanie i malowanie salonu, ja zrobiłem długą listę rzeczy do przejrzenia. I tak już szósty dzień pracujemy, robiąc przerwy na wieczorne granie i kąpiel w morzu. Kupiliśmy rower, którym jeździmy do odległego o 2 km centrum Taravao (ok. 3500 mieszkańców) po świeże bagietki. Jutro chcemy pomalować dno antyfoulingiem, więc za 3-4 dni planujemy wodowanie. Są duże szanse, że za 4-5 tygodni zaczniemy żeglować :)) Tahitańskie owoce są zupełnie inne niż europejskie.
Lokalne banany rio mają czerwonawą skórkę, wściekle żółty miąższ, a skórka po naciśnięciu puszcza czerwony sok. Smakują znacznie bardziej mącznie niż banany dostępne w Polsce. Małe zielone bananki rosnące na okolicznych krzewach choć wyglądają jak zdziczałe, błyskawicznie żółkną na słonku, są słodziutkie i pyszne. Zielonożółte papaje mają czerwonawy słodkawo-mączny miąższ i w środku dużo nasionek otoczonych galaretką. Pomelo podobne do grapefruita ma oprócz smacznego miąższu grubą białą gąbczastą wyściółkę pod skórką. Ponoć obfituje ona w witaminy. Od pracownika mariny dostaliśmy nieznane nam zielone owoce podobne do mango, z dużą pestką w środku. Słodka żółta karambola wymaga zjedzenia zaraz po zerwaniu, bo wydziela dużo soku, który natychmiast przyciąga roje małych muszek. Zofka spróbowała dziś czerwone owocki wyjęte z nieznanego nam zielono-różowego pnącza i ... przeżyła. Sąsiad z zaprzyjaźnionego katamaranu Catana 42 - emerytowany Włoch z Południowego Tyrolu - Claudio zademonstrował nam technikę skalpowania kokosów siekierką. Wczoraj zawinął do mariny Phaeton mały stary jacht, na którym z San Francisco przyżeglowały dwie dziewczyny i mały czarny piesek.
Codziennie odwiedza nas lokalna psia rodzinka: suczka z gromadką szczeniąt. Dziesięć metrów od miejsca postoju katamaranu Flash zaczyna się tropikalna nadbrzeżna dżungla z krabami uciekającymi bokiem spod naszych nóg do swoich ziemnych norek i... stadkiem miejscowych kogutów, piejących, gdy tylko Wojtek zaczyna grać na gitarze. Dno jachtu mamy już pokryte nowym żelkotem i farbą przeciwporostową, oczyściliśmy burty i dno miedzy pływakami, zaszpuntowaliśmy niepotrzebne otwory, Zofka dwa razy pomalowała kokpit, a Iwona - dach salonu - z którego planujemy łapać słodką wodę podczas tropikalnych deszczów. Uszczelniliśmy wszystkie luki.
Zeszlifowaliśmy i pomalowaliśmy piękne podłogi z drewna tekowego i mahoniowego inkrustowanego jasnymi paskami lipy. Uruchomiliśmy ponton z elektrycznym silniczkiem. Cztery skrzynki na kwiatki napełniliśmy rudą gliniastą ziemią, Zofka wykopała w dżungli roślinki i mamy w salonie rabatki. Wczoraj, we czwartek rano wreszcie zwodowaliśmy jacht przy pomocy wielokołowej hydraulicznej przyczepy, wyciągarki i miejscowego traktorka. Takimi prostymi metodami slipują tu jachty do 60 ton. Pracownicy mariny dzień wcześniej przygotowali jacht do wodowania, ustawiając go na przyczepie tak, ze mogliśmy pomalować antyfoulingiem nie pomalowane przedtem miejsca, w których jacht był podparty. W ostatniej chwili pomalowałem również powtórnie żelkotem niektóre fragmenty dna pod kabiną salonu. Cała operacja wodowania trwała pół godziny.
Teraz stoimy już w basenie mariny przy barze i toaletach. Korzystając z ostatnich chwil nieograniczonej słodkiej wody myjemy wszystko i wszędzie. Dziewczyny napełniły ponad 120 plastykowych butelek i mamy na pokładzie około 300 litrów wody zdatnej do picia po przegotowaniu, Jutro uzupełnimy zapas o wodę źródlaną w butelkach ze sklepu i ruszamy na kotwicowisko.
Komentarze
Prześlij komentarz